Gorący, letni dzień… Grande od tygodnia zalewa się mlekiem… Wiadome było, że siary już dawno nie ma. Badanie USG klaczy wykazało nieprawidłowości w łożysku i zalecono podanie antybiotyku. Zdecydowałam, że zaaplikujemy go jeśli do jutra się nie oźrebi. Podawanie takich leków z pewnością ma wpływ także na płód więc nie było to bez znaczenia. Grande zawsze była bardzo „punktualna” tak więc prosiłam ją by i tym razem nie kazała nam czekać, bo jutro był ten „wyliczony dzień”. Już byłam jednak pełna obaw… Siara była przygotowana. Wszystkie nasze szczęśliwie oźrebione matki oddają 250 ml siary do „banku”, który mieści się w naszej zamrażarce. Nie ma to negatywów dla ich potomków, a ratuje życie tym, które tyle szczęścia nie mają. Tak właśnie było w tym przypadku. Tydzień przed terminem mleko uciekało Grande strumieniami co ma przyczynę w złym stanie łożyska. Siara była przygotowana do rozmrożenia, a butelki ze smoczkiem dla owiec (dlaczego nie produkują dla koni?) wyparzona.
Dziś absolutnie nic nie wskazywało, żeby coś miało się wydarzyć. Grande stała spokojnie. Gryzła powoli sianko, odpoczywała na stojąco i chętnie zjadła kolację. Nic nadzwyczajnego… Znam tą klacz chyba nawet lepiej niż własną kieszeń. 8 źrebiąt urodzonych na moich oczach dało mi pełen przegląd zwiastunów wysyłanych przez Grande przed porodem. Dziś definitywnie NIC! Oj ile konie skrywają tajemnic... Z tradycji musiała stać się zadość więc wykąpana i w piżamie położyłam się do łóżka po 23 i „ostatkiem sił” utrzymując otwarte powieki zerknęłam w kamerę nad boksem Grande. Leżała. Bardzo spokojnie, na mostku, spała… Zaniepokoiło mnie wyłącznie to, że co pewien czas wydawało się, że traci siłę i „upada” na płasko. Momentalnie się wtedy podrywała i znów leżała normalnie. Czy ona może tak mocno spać? Poprosiłam sąsiada, hodowcę z dużym stażem, by sprawdził klacz zanim dojadę do stajni (mieszkam 12 minut drogi od niej). Wsiadłam do auta i pędziłam przed siebie w dziwnym niepokoju. Dostałam telefon, że niewiele jest symptomów porodu, ale nic innego się nie dzieje więc to raczej zbliżające się rozwiązanie. Może teraz, a może za parę godzin… Jakoś to mi wszystko nie pasowało! Zadzwoniłam z „ostrzeżeniem” do obsługującej nas weterynarz Pauliny Landsberg. Już czułam się trochę spokojniej choć najgorsze dopiero miało się stać.
Gdy wpadłam do boksu Grande, sąsiad odblokował właśnie zawiniętą nogę i źrebię wystrzeliło jak z procy. Siły prące klaczy są tak ogromne, że ciężko nawet rosłemu mężczyźnie się im przeciwstawiać. Od tego momentu wszystko poszło gładko i za chwilę obok klaczy leżała gigantyczna, ruda klaczunia. Była przepiękna, mocna i bardzo silna. Odrazu zabrała się do testowania super długich kończyn i próby złapania ulotnej jeszcze równowagi. Zanim jednak mogła to zrobić musieliśmy przeciąć pępowinę bo pierwszy raz w historii mojej 10cio letniej hodowli, nie urwała się sama. Zacisnęliśmy kleszcze z dwóch stron przewężonego miejsca i przecięliśmy sznur. Całe szczęście, że zawsze mamy pod boksem wysoko źrebnych klaczy pudełko z całym niezbędnikiem, bo w trakcie porodu nie ma czasu na szukanie po stajni nożyczek.
„Mała” źróbka zaczęła swoją przygodę w wielkim świecie bardzo energicznie walcząc o samodzielność, a tymczasem ja patrzyłam z niepokojem na Grande, która wydawała się w ogóle nie zainteresowana swoim dzieckiem. I tu już wiedziałam, że coś jest nie tak. To nie była ona: matka o złotym sercu… Czym prędzej wyciągnęłam rękawiczki z naszego niezbędnika i zbadałam klacz. W pierwszym odruchu wyciągnęłam szybko rękę czując się tak jakbym znalazła Aliena w szafie statku Nastromo po ciemku. Wytrącając się sama z szoku przeprowadziłam badanie ponownie i choć weterynarzem nie jestem wiedziałam, że temat nie wygląda dobrze. Pominę szczegóły opisu, ale Pani weterynarz była niezbędna. I tu wielkie podziękowania dla Pauliny Landsberg, która jak zawsze pojawiła się najszybciej jak się dało, podjęła wszelkie próby ratowania życia i dobrostanu klaczy. Walczyła momentami stojąc na stołku, a za chwilę leżąc płasko na ziemi za klaczą. Rokowania były słabe. Pierwszy raz w życiu widziałam taki wyraz mimiczny u konia. Niemy krzyk z otwartego szeroko pyska będzie mi się śnił jeszcze długo… Cierpiała niewyobrażalnie ale wiedziała, że chcemy jej pomóc tak więc pozwoliła na wszelkie operacje bez zmrużenia oka. Współpracowała i choć wymagało to od niej dużo poświęcenia, cały czas pozostawała w pożądanych przez nas „ustawieniach” ciała. Podziwiałam ją dokładnie tak samo jak podziwia się własną matkę z perspektywy czasu, uświadamiając sobie, jak wiele dla nas poświeciła. Walczyła najdzielniej z możliwych. Kiedy w końcu zbliżyła się do źrebięcia żeby je polizać nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać. Czy to pierwszy czy ostatni ich kontakt… Jakieś łzy cisnęły się do oczu ale ciężko nazwać jakich emocji były owocem…
Tymczasem mała, ruda klaczunia toczyła swoją batalię o pierwsze kroki. Została nakarmiona z butelki rozmrożoną siarą. Napojona zapadła w głęboki sen, a ja zaczęłam zastanawiać się nad imieniem na Q. Gorszą literą jest już chyba tylko Y! Pustka w głowie, zero skojarzeń, biała kartka wśród pomysłów. I nagle przebłysk… Miły, ciepły, wesoły – tak potrzebny w tym całym zamieszaniu, w zgiełku rozmów i ciszy bezsilności… Jadę z moim mężem na wakacje. Czteropasmowa autostrada na wjeździe do Paryża. Wokół wysokie, szklane wieżowce. Słońce opalające nawet przez szybę. Pędzące samochody i rozmowa o wszystkim i niczym zarazem… Beztroska... Myśli wszędzie i nigdzie… I nagle pytanie, że jeśli kiedyś Grande będzie źrebna Quaterbackiem to jak powinnam nazwać źrebię (zawsze chciałam uzyskać to połączenie)? Mój mąż: Paris! Ja: „Paweł ile razy mam Ci powtarzać, że nie może być jak Ci się wymyśli tylko na pierwszą literę imienia ojca!”. Paweł: „To Quaris!” Roześmialiśmy się i przeszliśmy do zupełnie innych, wakacyjnych tematów… Tymczasem z rozmyślań wyrwała mnie żegnająca się już Pani weterynarz. Życzyła powodzenia i mówiła, że reszta w rękach natury. W stajni nastała cisza. W boksie stała cudowna ruda klaczka i patrzyła ciekawsko co dalej zaprezentuje jej świat. Pomyślałam, że jest taka urocza, że nie możesz mi się kojarzyć z tym wszystkim! Musisz być pięknym wspomnieniem gorącego, szybkiego, ekstra nowoczesnego miasta, o pięknej historii i cudownych symbolach oraz kulturze. Quaris Jak Malowana! I nasz wspólny świat znów stał się cudowny choć na chwilę…
PS. Po 3 dniach, które już minęły od tamtej pory możemy stwierdzić, że zdarzył się cud i pomimo ogromnych obrażeń klacz zagaja się wyśmienicie i jej życie nie jest już zagrożone. Ufff…
PS2. To jednak nie był koniec bardzo długiej nocy, a jedynie pierwsza jej część. Druga miała nastąpić tuż potem i równie mocno mnie zaskoczyć, wzruszyć, zmęczyć… Ale ta historia zasługuje na zupełnie osobną fotogalerię, którą dodam niezwłocznie gdy tylko pozbieram wszystkie myśli do odpowiednich szufladek :)